To było wydarzenie na miarę epoki. W drugiej połowie XIX wieku na ulicach Poznania pojawił się pierwszy cyklista i… wzbudził paniczny strach. Ludzie z grozą w oczach pierzchali do bram, a facet siedzący na wysokim koźle krzykiem ostrzegał, że jedzie. No i jechał…
Według Wielkiej Encyklopedii Sowieckiej z lat 50. ubiegłego wieku rower miał skonstruować rosyjski kowal Artamanow. To on miał zaprezentować piekielną maszynę carowi Rosji w 1801 roku. Owa maszyna stoi ponoć w jakimś muzeum, ale jak wykazały badania jest młodsza i stanowi kopie zachodniego welocypedu z końca XIX wieku.
Kara za panikę
Prawdą jest, że w 1813 roku po raz pierwszy pojazd dwukołowy napędzany siłą ludzkich mięśni został zaprezentowany przez von Draisa. Było to w Niemczech, na pokazach dla koronowanych głów. Wtedy też ów „dobrze urodzony” miał otrzymać od cara pierścień z brylantem za swe osiągnięcie. A było ono poważne, skoro siedząc na zydlu „biegmaszyny” i odpychając się nogami można było owym pojazdem jechać szybciej niż dyliżans. Wynalazek zwany z polska drezyną zdobył uznanie arystokratów i w następstwie tego, XIX wieczni dandysi zaczęli urządzać wyścigi. Lata badań nad ulepszeniem wynalazku zaowocowały budową mechanizmów napędowych, dodawaniem pedałów, wyściełanych siodełek i… karami dla wynalazców. Tych ostatnich odsądzano od czci i wiary za wzbudzanie ulicznej paniki podczas prezentacji. Trudno się dziwić skoro w 1861 roku niejaki Michaux zaprezentował swoją maszynę z pedałami umieszczonymi w środku przedniego koła o średnicy… 1,5 metra. Strach się bać.
Anioły śmierci z Poznania
Łatwo więc można sobie wytłumaczyć niepokój statecznych Wielkopolan na widok owej piekielnej maszyny. Od początku lat 70. w poznańskiej prasie niemal co dnia informowano o wyczynach szalonych cyklistów.
– Wczoraj ulicą św. Marcin pędził na swym rumaku niejaki Goscinsky – pisał w latach 70. XIX wieku „Dziennik Poznański”. – Ów młodzieniec przekroczył chyba wszystkie normy dobrego zachowania skoro nie zważając na spacerowiczów mijał ich w szalonym tempie powodując zamieszanie i strach. Na szczęście policja była na miejscu i ukarała owego szaleńca stosowną reprymendą.
Ów Goscinsky – ówczesny Anioł Śmierci z miasta Posen – był jednym z wielu, którzy wywoływali panikę na ulicach. Jego naśladowcy nabywali owe maszyny i urządzali wyścigi cieszące się nie mniejsza popularnością jak te konne nad poznańska Wartą. Niektórzy przesadzali, skoro ten sam Dziennik pisał o innym cykliście co to wdarł się na drogę wojskową (Poznań był wówczas twierdzą) i zaskoczony tym wojskowy strażnik zaczął strzelać. Fakt, wdarł się na drogę zakazaną dla jeźdźców i bydła. Innym razem pisano o cyklistach co to byli sprawcami groźnego wypadku przy jednej z fortecznych bram. Ciągle o nich pisano. Tacy chuligani byli.
Cyklista zrzeszony
Cyklistów przybywało, a jako, że sprawa działa się w Poznaniu, musiała być rozegrana po poznańsku. Koledzy od dwóch pedałów postanowili się zrzeszyć.
Początkowo sekcja cyklistów została zorganizowana przez pruskich urzędników, którzy zrzeszyli się pod nazwą Der Posener Radfahrer-Verein. Było to w latach 80. Dopiero dekadę później za zorganizowane rowery wzięli się Polacy. Skolegowani w gniazdach Sokoła postanowili utworzyć sekcje welocypedystów. I utworzyli. W 1895 roku. Wystraszone rozwojem sytuacji miejskie władze również wzięły sprawę w swoje ręce. No nie żeby zaraz kazali zdawać na kartę rowerową. Takiego wymogu to nie było, bo i rowerów było nie tak dużo, a o autach to dopiero przebąkiwano. Niemniej, by wsiąść na siodełko trzeba było spełnić kilka warunków. Policmajster sprawdzał czy młodzian jest odpowiedzialny, inny mundurowy czepiał się wieku (dojrzałość wskazana), a jeszcze inny wydawał pozwolenia. Zaopatrzony w druczek cyklista był pełnoprawnym użytkownikiem miejskiego bruku. I mógł jeździć do woli i do woli wymieniać rowery i osprzęt czy to u Wawrzyniaka na Kantaka czy u Kastora na Wilhelmowskiej. Obojętnie. Cykliści rośli w siłę. Cyklicznie.
Fot. Muzeum Śremskie